Mimo upałów, ceny energii są zamrożone od początku stycznia. Najważniejsi z politycznego punktu widzenia odbiorcy, czyli klienci indywidualni na razie przejmują się tylko tym, w jaki sposób skutecznie się schłodzić w te ciepłe dni. Ale sielanka w tej grupie odbiorców może potrwać jeszcze kilka miesięcy. Bo od przyszłego roku nie da się dalej mrozić tych cen.
CZYTAJ TAKŻE: Rekompensaty to nie jest docelowe rozwiązanie
Powodem są rosnące ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla. O ile w tym roku dynamika wzrostu jest znacząco niższa niż w roku ubiegłym, to za tonę wyemitowanego CO2 trzeba płacić 25 euro. W styczniu zeszłego roku ta cena oscylowała wokół 7 euro. Nie wiadomo jak poradzą sobie firmy dystrybuujące energie, bo ustawowo zostały zobowiązane do sprzedaży prądu po cenach z połowy 2018 roku, ale część z nich podpisała umowy na dostawy prądu gdy ceny energii poszybowały na giełdzie. I notują straty. Rząd co prawda przygotował dla nich rekompensaty, ale już wiadomo, że nie wystarczy pieniędzy dla tych firm i możliwe są bankructwa spółek dystrybucyjnych.
Adobe Stock
Nawet ci, którzy są wdzięczni rządowi za wsparcie – czyli przedstawiciele firm energochłonnych jak huty czy zakłady chemiczne – mówią otwarcie, że po 2020 roku ceny energii wzrosną co najmniej o 25 proc. Arcelor Mittal już zapowiedział, że po wakacjach wygasi duży piec w hucie w Krakowie. Prąd będzie droższy nie tylko dlatego, że nie da się na dłuższa metę mrozić jego cen – w skali roku kosztować to może od 15 do 18 mld zł – ale przede wszystkim z tego powodu, że ponad 80 proc. wytwarzania energii elektrycznej w Polsce oparte jest na spalaniu węgla. Z energetycznych spółek skarbu państwa wnioski na razie wyciągnął tylko Tauron, który kilka dni temu przedstawił nową, ambitną strategie, w której w sposób zdecydowany stawia na rozwój odnawialnych źródeł energii.