W pensjonacie Bridsongs w Hokitika nad Morzem Tasmana, na nowozelandzkiej Wyspie Południowej, stoi sześć koszy na śmieci: na szkło białe, szkło kolorowe, puszki i inne opakowania metalowe; plastik, resztki organiczne i na papier. Kosze opróżnia dwa-trzy razy w tygodniu firma, która wiezie odpady do centrum recyklingu w oddalonym o 30 km Ross, dawnym miasteczku poszukiwaczy złota. Tam to, co się da odzyskać, jak szkło czy makulatura, jest odzyskiwane, reszta trafia do spalarni, która zamienia śmieci w energię.
To jeden ze sposobów dążenia rządu Nowej Zelandii do zapewnienia krajowi pełnej niezależności energetycznej. Niedawno ogłoszono tu plany wzrostu udziału energetyki odnawialnej w bilansie energetycznym kraju z obecnych 80 proc. do 90 proc.
Tym samym Nowa Zelandia, na której trzech wyspach mieszka porównywalna liczba ludzi, co w Finlandii czy Czechach (4,4 mln), wybrała zupełnie odmienną drogę osiągnięcia bezpieczeństwa energetycznego, aniżeli reszta świata. Nie inwestuje w elektrownie atomowe, jak Finowie czy Czesi; nie zwiększa zależności od importu ropy i gazu, jak Polska; nie szuka u siebie gazu łupkowego, jak USA i pół Europy; wreszcie nie wraca do węgla, jak Niemcy czy Wielka Brytania.
Nowa Zelandia, konsekwentnie w całej swojej krótkiej historii, stawiała na zieloną energię i to w czasie, gdy nikt jeszcze tego pojęcia nie stosował. Dlatego dziś, wg danych nowozelandzkiego ministerstwa gospodarki, prawie 57 proc. zużywanego prądu wytwarzają elektrownie wodne; geotermia daje ponad 16 proc.; elektrownie wiatrowe - ok. 4 proc., a biogazownie, solary i elektrownie na biomasę - ok. 3 proc. Resztę dostarcza gaz ziemny i węgiel.
Niedawno na północ od jeziora Taupo na Wyspie Północnej uruchomiona została największa na świecie geotermalna turbina. Trwa budowa nowej elektrowni wodnej o mocy 6 MW i wiatrowej na 36 MW. W planach są elektrownie pływowe oraz falowej (obie wykorzystują siłę pływów morskich) o mocy nawet do 200 MW.