Dzisiejsza wiadomość dnia w biznesowej Moskwie to komunikat zarządu British Petroleum. Dowiadujemy się z niego, że koncern ma już chętnego na swoje udziały w rosyjskiej spółce paliwowej TNK-BP. Nie wiadomo kim jest nabywca, ale koncern zaznacza, że może w Rosji pozostać i swojej połowy koncernu nie sprzedać.
Po co więc to ogłoszenie? Wydaje się być elementem gry, która toczy się od co najmniej trzech lat między skłóconymi wspólnikami. Gdyby nie ten konflikt, TNK-BP mógłby już dziś być największym producentem paliw w Rosji. A tak pompuje mniej niż Rosneft i Lukoil.
W czwartek w wywiadzie dla gazety "Kommersant", o sytuacji powiedział wprost Michaił Friedman - prezes, który w tym tygodniu nieoczekiwanie zrezygnował ze stanowiska, choć miał je zapewnione do końca 2013 r. Oligarcha i współwłaściciel wyjaśnił, że odszedł, bo nie sposób już zarządzać firmą, w której właściciele ciągle się kłócą. "Albo BP, albo AAR (spółka-oligarchów - red.) - muszą kontrolować firmę. Nasi partnerzy to rozumieją, ale do rozmów są absolutnie nie przygotowani i dlatego tylko tracimy czas" - rzucił w twarz BP Fridman.
Dzień później Brytyjczycy wydali komunikat o sprzedaży. Wcześniej chęć kupna udziałów BP zgłosiła spółka AAR. Ale według "Financial Times", obrażeni Brytyjczycy zaproponowali je państwowym Rosneft lub Gazprom. Czy je na to stać? Eksperci wyceniają połowę TNK-BP na ok. 25 mld dol.
Przez ostatnich 10 lat BP wydoił swoją rosyjską spółkę na miliardy dolarów. Co roku zgarniał pełną wysoką dywidendę, nic nie zostawiając na rozwój. Od strony menadżerskiej zarządzanie firmom, gdzie strony mają po połowie akcji, było koszmarem, więc rację mają Rosjanie, że próbują ten węzeł przeciąć.