Nowa Zelandia to najbardziej czysty kraj, jaki znam. Przy drogach nie znajdzie się ani papierka, podczas gdy w Polsce oczy bolą od patrzenia na zalegające śmieci. W lasach też ich nie ma, podobnie jak w miastach, gdzie kosze są co kilka metrów, a toalety jeszcze częściej.
Na szlakach w parku narodowym Alp Południowych, gdzie wędrowałam nocując w schroniskach, obowiązuje kilka prostych zasad. Na szlaku może być tylko tyle ludzi, ile pomieści na nocleg schronisko. Za luksus nocowania w koedukacyjnych sypialniach wyposażonych w piętrowe prycze, trzeba zapłacić tyle co za jedynki w hostelach, czyli ponad 50 dol. NZ (ok. 140 zł). Jednak pomimo, że jednocześnie nocuje 40 osób, ludzie zachowują się tak cicho, że właśnie na koi w śpiworze, przespałam jedną z najlepszych nocy w Nowej Zelandii.
W schroniskach ulokowanych na absolutnych bezludziach, są kuchnie na gaz i światło z baterii słonecznych, a także czyste i pachnące toalety. Wszystkie śmieci powstałe przy przygotowywaniu posiłków, zabieramy ze sobą. Nie dziwi więc, że na umocnionych, wąskich ścieżkach nad przepaściami, na wiszących mostach nad wielkimi rzekami i przy liczących ponad 150 m wodospadach nie znajdzie się ani jednego opakowania po chipsach czy puszek po coli.
W lasach deszczowych, gdzie drzewa porastają wielkie mchy, a z gałęzi zwisają ociekające wodą porosty, reżyser Peter Jackson kręcił trylogię "Władca Pierścieni", także pod warunkiem, że zachowa ten teren nietknięty. Jego ekipa również musiała zabrać ze sobą na dół wszystkie śmieci.
Na odludnej plaży Boy's Beach w Picton na Wyspie Południowej spotkałam Will'a Johnson'a, który codziennie wieczorem przemierza dziesięć kilometrów wybrzeża z workami na śmieci. Trochę tych śmieci znajduje i jego jednoosobowa firma sprzątająca zarabia na życie pięcioosobowej rodziny.