Wczoraj płynęłam pontonową łodzią po drugim najdłuższym fiordzie świata - Sognefjord (204 km długości i ponad kilometr głębokości). Widoki zapierają dech - ściany gór porosłych zielonymi lasami, kryształowa woda, foki na skalnych półkach i delfiny skaczące przy łodzi.
W niewielkich i wąskich dolinach przyklejone z jednej strony do ściany gór, a z drugiej umoczone w wodzie, co kilka kilometrów pojawiały się mniejsze i większe osady. Życie w nich zawsze było odludne, biedne i przeraźliwie ciężkie. Do wioski Undredal (100 mieszkańców hodujących kozy) drogę przebito przez góry dopiero w 1982 r. Wcześniej ludzie mogli się stamtąd wydostać tylko łodziami. I to nie zawsze, bo pogoda w fiordzie jest kapryśna.
Wieś Aurland była tak biedna, że niewielkie okoliczne pastwiska i poletka nie wystarczały do wykarmienia mieszkańców. Po 1845 roku w ciągu dwudziestu lat z Aurland uciekło do Ameryki przed głodem 1050 wieśniaków.
Dzisiaj każdy przewodnik mijając Aurland, informuje turystów, że oto widzą najbogatszą gminę w Norwegii. Jej mieszkańcy osiągają najwyższe dochody, co zresztą widać po wyglądzie domów, kotwiczonych łodziach i parkujących samochodach.
Skąd w 150 lat po exodusie biedaków, przyszło do Aurland bogactwo? To zasługa tak norweskiej polityki energetycznej nastawionej na inwestycje w zieloną energię, jak i pomysłowości mieszkańców.