Rz: Czy System Handlu Emisjami (ETS), przez który dodatkowo ceny energii mogą rosnąć, jest nam w ogóle potrzebny?
Paweł Olechnowicz:
Wymiernym efektem przyjętego przed laty systemu ETS jest systematyczny spadek emisji CO2 w tempie 1,75 proc. w skali roku. Głosowanie w Parlamencie Europejskim pokazało sens i potrzebę utrzymania przez Unię tego systemu co najmniej do roku 2020. To właśnie dzięki niemu Unia Europejska znajduje się w awangardzie globalnych działań na rzecz ograniczenia emisji CO2. Państwa Europy wytwarzają w istocie jedynie połowę ilości dwutlenku węgla emitowanej obecnie przez Stany Zjednoczone, które – mimo szeregu zapowiedzianych inicjatyw oraz eksploatacji na skalę przemysłową gazu ze złóż łupkowych – nie będą w stanie dorównać na tym polu Unii Europejskiej, przynajmniej w perspektywie do 2030 r. Z kolei Chiny w szybkim tempie zwiększają zużycie węgla, dążąc do pozyskania coraz tańszej energii, aby jeszcze bardziej powiększyć przewagę nad Europą w zakresie kosztów produkcji.
Ale ceny certyfikatów są tak niskie, że bardziej opłaca się zapłacić za emisję CO2, niż inwestować w jej ograniczanie. A do tego właśnie powinien zmuszać system.
Nie należy zapominać o zróżnicowaniu tempa wzrostu PKB wewnątrz samej UE, szczególnie pomiędzy krajami Europy Środkowej a resztą kontynentu. Niezbędnym warunkiem wyrównywania różnic rozwojowych jest dynamiczny rozwój przemysłu, tymczasem panuje dość powszechny – choć mylny – pogląd, że większa skala działalności przemysłowej oznacza przyrost szkodliwych emisji. Na scenę wkracza postęp technologiczny, który dowodzi, że nawet w ramach obecnie funkcjonującego systemu ETS, którego zasady są z roku na rok zaostrzane, ceny uprawnień do emisji zanieczyszczeń są niższe, niż chcieliby tego niektórzy zwolennicy likwidowania zakładów przemysłowych, a tym samym zwiększania bezrobocia.