Drugi argument, który pojawia się w dyskusjach, sprowadza się do tego, że Kreml bez odbiorców w Europie nieźle sobie poradzi. Przykładowo, w ostatnich dniach państwowy koncern energetyczny Korei Południowej potwierdził, że nie ma zamiaru rezygnować z rosyjskiego LNG i będzie płacić Moskwie za surowiec w dolarach. Oczywistością jest też, że Chiny – nawet jeśli poirytowane wywołaną przez Kreml awanturą w Europie – nie pogardzą zwiększonymi dostawami z Rosji. W Azji znajdzie się też wielu innych graczy, którzy mogliby wypełnić lukę po Europie: w Indiach jest w tym sezonie olbrzymi deficyt węgla (indyjska energetyka węglem stoi, a zaczyna się właśnie – wyjątkowo gorący w tym roku – sezon letni, miliard Hindusów włącza właśnie klimatyzatory), bankrutująca Sri Lanka nie ma ani kropli ropy w magazynach, więc przy odpowiednio odłożonej płatności wzięłaby zapewne każdą ilość surowca po każdej cenie.
I ta cena jest tu bardzo istotnym czynnikiem: w przededniu ataku na Ukrainę cena ropy na światowych rynkach sięgała mniej więcej 96 dol. za baryłkę. W ostatni piątek przebijała pułap 119 dolarów, czyli przeszło 20 proc. więcej. Oznacza to ni mniej ni więcej, że Kreml - jeśli znalazłby klientów na surowiec nie sprzedany Europie - mógłby zarobić na jego sprzedaży znacznie więcej. Zatem uspokojenie sytuacji na rynkach i idące za tym zbicie cen byłoby dyskretniejszym i skuteczniejszym sposobem zaszkodzenia rosyjskiej machinie wojennej.
Obojętność Teksańczyków
Gdzieś w tle potencjalnego manewru Ursuli on der Leyen jest też pewne rozczarowanie aliantami zza Atlantyku. Jak wielokrotnie pisaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej” nieliczne państwa w Europie mają dziś szansę znalezienia alternatywnych dostawców surowców energetycznych. Polska jest w o tyle komfortowej sytuacji, że oderwanie się od rosyjskiego gazu planowała od lat, więc zdążyła podpisać odpowiednie kontrakty i niemal zdążyła wybudować infrastrukturę. Ale mało który kraj na kontynencie jest w takiej sytuacji. A doświadczenie ostatnich kilku miesięcy potwierdza tylko, że eksporterzy surowców energetycznych wcale nie kwapią się do zastąpienia dostaw z Rosji – to wymagałoby inwestycji, których opłacalności nikt nie może być pewnym.
Dotyczy to w szczególności amerykańskiego przemysłu surowcowego. Amerykańscy nafciarze ledwie dwa lata temu przeżyli szok: pandemia raptownie wyhamowała popyt na surowce, w szczególności na ropę. Wiele prywatnych firm, zwłaszcza mniejszego gabarytu, znalazło się w sytuacji, kiedy nie było komu sprzedawać, a cena nawet miała minusową wartość (20 kwietnia 2020 r. był pierwszy taki dzień w historii, kiedy do sprzedaży ropy właściwie należałoby dopłacać). I mimo że dziś firmy te pompują, ile tchu w piersiach starcza, to jeszcze nie podniosły się po tamtym szoku (również finansowo).
Po tamtym traumatycznym sezonie, amerykańscy nafciarze znaleźli się pod presją Wall Street. – Inwestorzy naciskają dziś, by spółki wydobywcze podzieliły się z nimi zyskami, zamiast pakować pieniądze w długoterminowe inwestycje, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że popyt na świecie może się stopniowo zmniejszać wraz z odchodzeniem świata od paliw kopalnych – tłumaczył to w rozmowie z BBC Raoul LeBlanc, wiceprezes S&P Global. – Zatem skoro nie ma w moich akcjach wieloletniej perspektywy, muszę płacić agresywną dywidendę – tłumaczył.
Ta ostrożność w inwestowaniu w nowe moce wydobywcze jest potęgowana innymi rynkowymi trudnościami: przemysł wydobywczy skarży się na wysokie ceny i malejącą dostępność np. rur, które mogą służyć do budowy nowych tras przesyłu, armatorzy zajmujący się transportem surowców też nie rzucili się do budowy nowych jednostek, a większość istniejących – np. służących do transportu LNG – jest dziś zarezerwowana na potrzeby dostaw dla krajów azjatyckich.